Polityka przeciw pamięci

Dziewczyna z okładki „Bieżeństwa 1915”* patrzy w obiektyw aparatu fotograficznego z zainteresowaniem, ale i zmęczeniem w oczach. W tle tłum, przed którym stoją starsza kobieta i dziewczynka z pustym kubkiem w ręku. Ich oczy też są smutne, wyrażają brak nadziei, rezygnację…

Zdjęcie było zrobione ponad sto lat temu przez S. Łazowierta i jest własnością państwowego archiwum w Sankt Petersburgu. To oczywiste, że uwiecznionych przez fotografa osób, jak i tysięcy i milionów bieżeńców z zaboru rosyjskiego, nie ma już wśród żywych. Ich wypartą ze zbiorowej pamięci historię opowiada w swojej książce Aneta Prymaka-Oniszk. Dzięki jej uporowi i pracowitości ci uchodźcy z początku pierwszej wojny światowej przestali być anonimowym tłumem.

Pytania, jakie nasuwają się w związku z ich masową ucieczką w głąb Rosji dotyczą w pierwszej kolejności przyczyn tego exodusu, a następnie wieloletniego milczenia o nim. Dlaczego kolejne pokolenia nie wiedziały niczego o tragedii, która objęła miliony ludzi? W bieżeństwie wielu straciło zdrowie i życie, jednocześnie przepadł dorobek ich życia. Jeśli części z nich udało się po latach wrócić, to dosłownie na goły kamień; nie mieli nawet dachu nad głową.

Jak pisze Marcin Tomkiel w „Wojnie mocarstw. Podlasie 1914-1915”, na którą to publikację powołuje się autorka „Bieżeństwa…”, koszmar ewakuacji i bieżeństwa dotyczył nie tylko wschodniej Białostocczyzny, ale praktycznie całej północno-wschodniej Polski. Tomkiel tłumaczy przyczyny masowej ucieczki: Zadziałała psychologia tłumu, do czego przyczynili się kozacy, którzy zmuszali mieszkańców do opuszczenia wsi oraz błyskawicznie rozprzestrzeniające się pogłoski o rzekomych barbarzyństwach Niemców.

Według szacunków Komitetu Wielkiej Księżnej Tatiany (organizacji pomagającej bieżeńcom) z 1917 r. w całej Rosji było 3 mln. 200 tys. bieżeńców, w tym Białorusinów, Rosjan i Ukraińców 54 proc., Polaków ponad 16 proc., Łotyszów i Żydów po 10 proc., zaś pozostałe 10 proc. stanowiły mniejsze nacje. Z parafii wschodniej Białostocczyzny bieżeństwo „zabrało” od 30 do 40 proc. populacji z 1915 r., czego demograficzne i materialne skutki odczuwane są do dzisiaj.

O tych wydarzeniach z dwudziestowiecznej historii Polski nie słyszałam ani w liceum, ani na studiach uniwersyteckich, choć w programie mojego kierunku była historia polityczna najnowsza. Po raz pierwszy dowiedziałam się o nich, kiedy w stulecie bieżeństwa podlaski teatr Joanny Troc „Czrevo” wystawił spektakl w języku białoruskim „Bieżańcy”, który oglądałam raz w domu kultury w Dubiczach Cerkiewnych, a po raz drugi w Warszawie w Centrum Kultury Prawosławnej. Wśród publikacji, które ukazały się wtedy na ten temat, reportaż historyczny Anety Prymaki-Oniszk zyskał chyba największą popularność.

W czasie dyskusji w Dyskusyjnym Klubie Książki zapytany o przyczyny stuletniego milczenia o bieżeństwie prof. dr hab. Adam Bobryk z Uniwersytetu w Siedlcach (a zarazem przewodniczący Rady Programowej Miejskiej Biblioteki Publicznej) przyznał, że mają one charakter polityczny. W II Rzeczpospolitej władze nie wspierały prawosławia i prawosławnych, ponieważ uznały fałszywie, że to wyznanie pojawiło się na terenach polskich w konsekwencji zaborów. W tle był jednak problem pozostawionego przez prawosławnych majątku, z którego korzystający  powinni się rozliczyć. W wyniku bieżeństwa zabrakło wiernych i duchownych, którzy mogliby się o ten majątek skutecznie upomnieć. Prof. Bobryk przypomniał, że w samych Siedlcach pozostało wiele obiektów i terenów należących do Cerkwi prawosławnej i te sprawy majątkowe do dziś nie są do końca uregulowane. Po co więc przypominać, że byli tu kiedyś liczni prawosławni?

Z tych samych powodów nie przypomina się o straconym mieniu uciekających chłopów. Przed przymusową ucieczką otrzymywali oni od lokalnych władz zaświadczenia, jakie mienie zostawili, ale po powrocie do innej rzeczywistości politycznej te papiery stały się nic nieznaczącymi świstkami. Zdarzało się, że powracający z bieżeństwa do swoich wsi pożyczali od sąsiadów własne narzędzia, żeby naprawić dom lub wybudować nowy, gdy poprzedni rozebrali ci, którym udało się zostać.

Aneta Prymaka-Oniszk pisze także o psychicznych konsekwencjach bieżeństwa, o traumatycznych wspomnieniach przekazywanych w rodzinach następnym pokoleniom, żeby wiedziały chociaż to, kto z najbliższych wtedy umarł i w jakich okolicznościach.

Po II wojnie mówiło się o Polsce A, B i C, a ten podział oznaczał tereny od najlepiej zagospodarowanych do zacofanych, oznaczanych literą C. Rzeczywiście, jak twierdzą specjaliści, bieżeństwo przyczyniło się do nawet stuletniego opóźnienia cywilizacyjnego wschodnich terenów Polski w porównaniu z zachodnimi. Dopiero w ostatnich latach te różnice są wyrównywane.

Jest jeszcze jedna prawdopodobna przyczyna wieloletniego milczenia o bieżeństwie i jego konsekwencjach. To najwyraźniej uznanie, że jest ono częścią historii „nie naszej”. Można by wiele mówić na temat fałszywości takiego myślenia. Tymczasem wydarzenia ostatnich lat po raz kolejny przekonują, że żyjemy w świecie naczyń połączonych i tylko naiwni mogą się łudzić, że „moja chata z kraja”. Pierwsza wojna też przecież zaczęła się na Bałkanach.

Szkodliwym mitem okazała się obowiązująca po II wojnie idea, że jesteśmy krajem jednolitym kulturowo, wyznaniowo, narodowościowo, językowo. Jeśli pewne grupy to kwestionowały, tym gorzej było dla nich. Tym, którzy nie określali się jako Polacy (tu trzeba przypomnieć, że od wieków na Podlasiu Polak był synonimem katolika, zaś prawosławny Rusina) i nie dość dobrze mówili po polsku, kazano po prostu wyjeżdżać. A jeśli nie chcieli opuszczać ziemi swoich przodków, zmuszano ich do tego przemocą. Tu wkraczamy w temat następnej książki Anety Prymaki-Oniszk, która jest jej kolejnym odważnym głosem przeciw wymazywaniu historii Podlasia. Opowiemy o tym niedługo…

Hanna Świeszczakowska

*Aneta Prymaka–Oniszk „Bieżeństwo 1915”. Zapomniani uchodźcy”, wyd. Czarne, Wołowiec 2016