Sielanki nie było

Jak ma pan na imię? – zapytałam wiele lat temu znajomego pszczelarza we wsi w pobliżu Bielska Podlaskiego. Wieś była prawosławna i o pszczelarzu mówiono „wujek Iwan”. Gdy to usłyszał, oburzył się i wyciągnął z szuflady dowód osobisty: - Jestem Jan, nie Iwan!

Innym razem zapytałam panią sołtys z tej wsi, jaką narodowość wpisywali mieszkańcy w spisie powszechnym? – Taką, jaką nam batiuszka powiedział, my Biełarusy…

Takiej pewności nie miał ojciec spotkanej w Warszawie studentki filologii białoruskiej, pochodzącej z Podlasia. Na pytanie o poczucie przynależności narodowej mieszkańców jej miejscowości odpowiedziała: - Mój tata mówi o sobie, że jest tutejszy…

Wróciłam pamięcią do tych dawnych rozmów, gdy zaczęłam czytać kolejną, po „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy”, równie fascynującą książkę Anety Prymaki-Oniszk „Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia”.*

Tym razem autorka zajęła się tłumaczeniem zakłamywanej przez lata, głównie z intencji politycznych, historii Podlasia. Sięga do unii brzeskiej (1596), której twórcy podzielili na wieki ówczesnych wyznawców prawosławia na wrogie sobie społeczności (do dziś w historiografii prawosławnej pisze się o „tragicznej w skutkach unii brzeskiej”, z kolei rzecznicy praktycznie nieistniejących już unitów podlaskich (działa jedna parafia neounicka w Kostomłotach) „zapominają” o ich ruskich i prawosławnych korzeniach, nie wstydząc się sugestii, że byli to polscy patrioci).

Autorka przypomina o upośledzonej w II Rzeczpospolitej sytuacji prawosławnych Białorusinów (wtedy zarówno Białorusinów, jak i Ukraińców nazywano powszechnie Rusinami), która była skutkiem stosowania doktryny, że prawosławie przynieśli na ziemie polskie zaborcy.

Wątkiem wiodącym historycznego reportażu, jakim bez wątpienia są „Kamienie…”, autorka uczyniła poszukiwanie prawdy o przyczynach zabójstwa swojego dziadka w maju 1945 roku. Został zastrzelony przez jednego z bandytów, którzy w owym czasie po nocach napadali wiejskie domy. Jego żonie z dziećmi kazali wyjeżdżać do ZSRR. Opowieść ma szerokie tło społeczne i polityczne. Obejmuje dzieje wielu rodzin, w dużym stopniu opiera się na doświadczeniach i wspomnieniach rozmówców autorki oraz jej własnych.

Aneta Prymaka – Oniszk wspomina: „Świat, w którym się wychowałam, dzielił się na dwie części. Byli w nim polscy i ruscy. Polski znaczyło katolik, ruski – prawosławny. (…) Dzieci wiedziały, że różni ich także język: polscy mówili po polsku, ruscy po rusku czyli po prostu, w gwarze białoruskiej. „Ty kacapie”, „ty kacapko”. Tak najłatwiej było obrazić ruskich. (…) Młodych wyjeżdżających uczyć się do miast przestrzegano, że jeśli nie chcą zostać kacapami, muszą ukrywać swoje wyznanie.”

Autorka opisuje zdarzenie z czasów swoich studiów w Warszawie. Pewna dziewczyna, stojąca w większej grupie, zapytała ją o wyznanie. – Jestem prawosławna, odpowiedziała Aneta. – A ja jestem chrześcijanką – rzuciła ta dziewczyna z uśmiechem i odwróciła się do koleżanek. „Temat skończony, cel osiągnięty” – skomentowała autorka. „Chodziło o podkreślenie, że nasza religia to „psia wiara”, a nie żadne chrześcijaństwo. Większość właśnie tak dyscyplinowała przedstawicieli mniejszości”.

Okres powojenny okazał się koszmarem dla prawosławnych mieszkańców Podlasia. Nocne grabieże i morderstwa dokonywane przez bandytów nazywających siebie partyzantami były stałym zagrożeniem. Historia „Burego” i jego bandy, mającej na sumieniu śmierć 79 osób wyznania prawosławnego i narodowości białoruskiej (najmłodsza ofiara miała siedem dni), jest dziś znana, ale przez dziesiątki lat o niej milczano. Białostockie władze nie godziły się na godne upamiętnienie zabitych.

W Bielsku Podlaskim na cmentarzu wojennym, obok prawosławnego, usypano kopiec, ale przez długi czas tylko okoliczni mieszkańcy wiedzieli, czego jest symbolem. Dopiero w ostatnich latach pojawiła się tablica z imionami i nazwiskami ofiar „Burego” oraz wsi, z których pochodziły. Urzędnicy musieli sporo się natrudzić, by napis na tablicy dotyczącej sprawców mówił o nich możliwie ogólnikowo. W końcu to, zgodnie z polityką historyczną, „żołnierze wyklęci”, „niezłomni bohaterowie”, a nie pospolici bandyci, których czyny białostocki oddział IPN nazwał noszącymi znamiona ludobójstwa.

Co roku w styczniu do Hajnówki przybywają z różnych stron nacjonaliści, by przypomnieć, że „Bury” jest bohaterem, a w domyśle, że tu jest katolicka Polska. Miejscowi w tym czasie zamykają okna, nie wychodzą na ulicę. Dlaczego – pytam znajomego z Hajnówki – nie zrobicie przynajmniej kontrdemonstracji? – A chciałabyś – odpowiada pytaniem – żeby podpalili twój dom? Myślę: Demony przeszłości wciąż straszą…

Inny watek powojennej przemocy jest najbardziej bolesny. Oto okazuje się, że pod osłoną nocy na mieszkańców wiosek napadali często ich zamaskowani sąsiedzi. Kradli wszystko, co się dało, bo mieli broń i nie wahali się robić z niej użytku. Jak pisze z goryczą autorka, dziś dzieci i wnukowie ofiar i zabójców żyją obok siebie, przykrywając milczeniem wzajemne żale. Nic z tego nie zostało wyjaśnione ani nazwane. Na pytania nie-Podlasiaków: dlaczego milczycie, czego się boicie? odpowiada: Od kołyski wiedzieliśmy, że są sprawy, o których się nie mówi. Było oczywiste, że pytań dlaczego? się nie zadaje. Jakże więc to doświadczenie wytłumaczyć innym?

Zagrożeni napadami nie mogli liczyć na pomoc lokalnych władz. Czyny „Burego” i innych bandytów wspierały przecież ówczesną politykę wobec mniejszości, która polegała na  skłanianiu prawosławnych do wyjazdu za wschodnią granicę. Autorka pisze: „trzy tygodnie po „rajdzie Burego”, 28 lutego 1946 roku, na zebraniu burmistrzów, wójtów, sekretarzy gminnych i radnych w Bielsku Podlaskim wojewoda białostocki Stefan Dybowski stanowczo zapowiedział przedstawicielom białoruskich gmin, że „jeżeli chcą wychowywać się w kulturze narodowej białoruskiej, powinni wyjechać do BSSR (Białoruska Socjalistyczna Sowiecka Republika – przyp. H, Ś.), gdyż w przyszłości Rząd Polski nie będzie utrzymywał białoruskich szkół i nie będzie ich wychowywał w rodzinnym języku. Tworzy się Państwo Polskie Narodowe.”

Autorka przytacza powojenne sprawozdania białostockiego wojewody i starosty powiatowego, z których wynika, że w ramach „wymiany ludności” z Polski do BSRR (Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej – H. Ś.) wyjechało ponad 36 tys. osób. Kto chciał zostać, musiał podkreślać swoją polskość. W Polsce zostało więc ok. 120 tys. osób „uważanych za Białorusinów, choć większość z nich unikała jakichkolwiek deklaracji tożsamościowych.” Autorka kończy ten watek gorzką uwagą: „na Białostocczyźnie projekt budowy państwa jednonarodowego można było uznać za zrealizowany”.

Dziś wstydzę się za swoje dawne myśli i słowa na temat poczucia tożsamości mieszkańców Podlasia, że niby nie wiedzą kim są. Wiedzą i wiedzieli doskonale, ale wielopokoleniowe doświadczenie nauczyło ich, że za prawdę o sobie można drogo zapłacić, nawet życiem.


Hanna Świeszczakowska

 *Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024

PS Właściwie tytuł tej refleksji powinien brzmieć: Sielanki nie było i nie ma. Przykład: Koleżanka zatrzymała się przed siedlecką cerkwią i czytała coś na parafialnej tablicy ogłoszeń. Podeszła do niej kobieta, wzięła się pod boki i zapytała tonem agresji: A co, może będzie się przechrzciwać?!